Moja relacja jest niepełna i mam nadzieję, że pozostali uczestnicy wydatnie ją uzupełnią. Czekam też na zdjęcia i filmiki, które oczywiście zamieszczę.
Pierwszą osobą, która wyruszyła w podróż (i jak się okazuje ostatnia z niej wróci) to nasz drogi
Longhery. Cudem nie stracił biletu i możliwości uczestniczenia w koncercie wraz z naszą wesołą kompaniią. Zjawił się w Bielsku przed 7 rano i został odebrany przez
Ożeha, z którym to pojawił się u mnie tuż po 9. Pierwszą wpadką była awaria radia, która skutecznie uniemożliwiła nam słuchanie CD.
Ruszyliśmy dwoma samochodami (4+2 osoby) około 9:30. Prowadził nas
Rysiek (chrzestny
Muada - mojego brata), ponieważ miał GPS i bezgraniczne doń zaufanie. Ogólnie jechaliśmy przez Słowację, choć pierwszą granicę przekroczyliśmy w Cieszynie
W każdym bądź razie do Austrii dojechaliśmy bez większych sensacji. Po przekroczeniu granicy musieliśmy jednak ewakuować się z autostrady z powodu braku winietek i do Wiednia dojechaliśmy bocznymi drogami. Ja z Olą zostaliśmy na chwilę u mojego taty, a tymczasem reszta pojechała okopać się w hostelu. Dołączyliśmy do nich około 17. Hostel (ten na Colmbusgasse) trójgwiazdkowy, co jak dla nas było bardzo wysokim standardem. Łazienka i toaleta w pokoju, pościel, telewizor, WiFi, wszystko czyste i eleganckie.
Na koncert podjechaliśmy metrem. Na miejscu zastaliśmy dzikie tłumy ludzi czekających na wejście. Udało się sprzedać bilety i, ze zwyczajową półgodzinną obsuwą, wejść na teren obiektu.
Na początek
The Ocean - przyjemnie plumkali. Skojarzenia z Isis nawet trafne, choć jeszcze wiele pracy przed nimi. Zagrali ze cztery kawałki i na koniec przepraszali, że tak bardzo "ssali kule".
Cynic zagrał zachwycająco. Dostali bardzo dobre nagłośnienie - godne statusu legendy. Dokładną setlistę poda ktoś inny. Grunt, że publiczność wywołała ich na bis, po którym krzyczano "we want more" dopóki techniczni nie zaczęli demontować sprzętu. Zespół był bardzo wzruszony żywiołowym przyjęciem.
Gwiazda wieczoru potrzebowała ponad pół godziny na dokręcenie wszystkich śrubek, a i tak logo pojawiło się dopiero na samiuteńkim końcu. Setlistę odtwarzaliśmy z pamięci, więc pewnie pojawią się korekty, ale zagrali co następuje:
1. Heir Apparent
tutaj Mike zastrzelił nas konferansjerką mówiąc "Hey" i przechodząc do:
2. The Grand Conjuration
tutaj po moim okrzyku "Mike! Talk to us!" zapowiedział:
3. Godhead's Lament
okazało się, że Akesson nie tylko gra na gitarze, ale też... robi chórki i szczerze mówiąc wychodziło mu to całkiem znośnie. W końcu Godhead's brzmiał bliżej wersji albumowej. Zaraz potem Mike zapowiedział utwór - jak sam stwierdził - z
Watershit:
4. Lotus Eater
5. Hope Leaves zawierało na końcu bardzo miodną solówkę Akessona, która nadała temu utworowi zupełnie nowy wymiar
w tym momencie Mike zapowiedział "masterpiece":
6. Deliverance
po którym nastąpił ostatni "oficjalny" utwór, czyli
7. Demon of the Fall
którym mógł nabrać tylko tych, którzy nie mają dostępu do internetu. Po krótkim skandowaniu wyszli na bis i trochę się powygłupiali - np. była zabawa w "jaka to melodia" Mike zagrał akord i pyta co to jest. Ludzie wrzeszczą "HARVEST!" a on "tak, to jest to" i zaczął grać pojedyncze akordy, a publiczność śpiewała. Było też intro do Hessian Peel, które wyglądało tak, jakby to był faktycznie bisowy numer aż w pewnym momencie nastąpił zwis przypominający konsternację po totalnej wpadce i w końcu zagrali
8. Drapery Falls
po którym kłaniając się głęboko poszli za kulisy.
Po koncercie czatowaliśmy na nich przy wyjściu, ale zanim wyszli, to klub zamknięto, a wszystkich oczekujących (łącznie jakieś 20 osób) wyrzucono. Zanim jednak to nastąpiło, udało się nam pogadać z członkami Cynica. Najpierw zapytałem Masvidala co robił przez całe te 15 lat. Odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem, że muzykę. Zatkało mnie, bo poczułem się niedoinformowany. Ktoś z boku uratował sytuację pytając "no ale gdzie dokładnie, w jakim zespole", na co Masvidal odparł, że robił muzykę do filmów i programów telewizyjnych. Szkoda tylko, że nikt tego nie wydał. Kupiłem limitowaną edycję
Traced in Air i natychmiast podstawiłem im do podpisu. W sumie nie było tylko Reinerta, który gdzieś się schował. Pytałem czy będą w Warszawie w marcu, na co dostałem odpowiedź, że na pewno nie. Trasa z Opeth już się kończy i w 2009 będą grali w Ameryce, ale że prawdopodobnie przyjadą do Polski w 2009. Zobaczymy. Na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze zdjęcie i kontynuowaliśmy czekanie na Opeth, które zakończyli nam wspomniani wcześniej ochroniarze.
Ostatnim metrem dojechaliśmy do centrum i spóźniliśmy się na przesiadkę. Spacerkiem (wspomaganym GPS) doszliśmy do hostelu (zajęło nam to w sumie godzinę) i zastaliśmy w naszym pokoju nieruchomego jegomościa na jednym z łóżek. Koleś spał do rana jak zabity i nic nie robił sobie z tego, że 6 osób (lekko wnerwionych jego obecnością) krząta się po pokoju - pewnie się bał, że mu spuścimy łomot - na pewno uniknął niewygodnych pytań.
Rano zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i błądząc (dzięki GPS) nieomal wyjechaliśmy z miasta. Musieliśmy się jednak rozdzielić (nasza ekipa chciała jeszcze zrobić zakupy) i potem bez problemów wyjechaliśmy przy pomocy mapy
W drodze powrotnej obyło się bez większych starć z Losem i zajechaliśmy do Bielska.